Non-pop Culture

Strona poświęcona kulturze popularnej i niepopularnej. Recenzje powieści, gier, autorskie felietony, przemyślenia


Czerwiec 05, 2018

Gamedev – aby poruszyć Kulę

gamedev„Mieliśmy plany na stworzenie masywnego RPG, nie mając doświadczenia, rzuciliśmy się z motyką na słońce. Z programowania wiedziałem tyle, że się to pisze, nie umiałem dosłownie nic” – tak wyglądał gamedev, a dokładniej początek przygody z nim, w przypadku Adama Pawlewskiego, od trzech lat studenta, od dwóch prezesa TK Games, od zawsze – fana gier komputerowych.

Dzisiaj zaprezentuję Wam opowieść o moim znajomym, którego gamedev, czyli tworzenie gier, zaprowadził w wymarzone dla niego miejsce. A tymczasem – mój faworyt jeśli chodzi o muzykę związaną z grami – https://www.youtube.com/watch?v=eVVXNDv8rY0

Na początku była Pasja

Historia Adama rozpoczęła się pomiędzy pierwszą a drugą klasą liceum – „Chciałem w końcu zrobić coś poza zwykłym siedzeniem na komputerze i wpadłem na  pomysł: <<gamedev!>>”. Zachęcił kilku znajomych ze szkoły i wkrótce ruszyły prace nad grą. Jak łatwo się domyślić, poprzeczka postawiona była zbyt wysoko, Adam wspomina, iż ich projekt nie rozwinął się ani o jeden procent do przodu, nie uważa jednak tego czasu za stracony – wówczas zaczął szukać informacji o silnikach, czerpiąc wiedzę z licznych poradników na YouTube – „Z reguły kopiowałem cały kod, który się tam pojawiał, próbując go zrozumieć i przerobić na to, czego potrzebowałem”. Adam ostatecznie wybrał silnik graficzny Unity, przy pomocy którego pracuje w dalszym ciągu, indywidualnie i (od niedawna) zawodowo. Zdobył doświadczenie, które zdeterminowały go do dalszego programowania.

Po jakimś czasie ówczesny zespół się rozpadł na skutek braku motywacji. Od idei wspólnej gry nie odstąpiła jedynie Ewelina Kmita, grafik, z którą Adam pracuje do dzisiaj. W trzeciej klasie liceum projekt został zmieniony na shooter połączony z grą typu tower defence. Choć i ten program nie został ukończony, był to kolejny ważny krok na trudnej ścieżce, jaką jest gamedev. Punkt zwrotny w ich karierze natomiast miał dopiero nadejść.

Gamedev? To i Game Jam

Owym twistem był odbywający się w wakacje 2014 roku we Wrocławiu „Techland Game Jam”. Dla nowych w temacie, game jamy to zawody, w których uczestnicy tworzą gry od zera w zadanym temacie i w ograniczonym czasie, mieszczącym się z reguły w 48 godzinach. Wobec presji tykającego zegara powstają często gry oryginalne, obfite w niecodzienne techniki niesprawdzone dotąd przez zawodników. To właśnie na takim wydarzeniu, jako owoc pracy czterech osób (dwie osoby Ewelina i Adam poznali na miejscu), został stworzony prototyp pierwszej gry spod ręki Adama i spółki, którą można uznać za (niemalże) skończoną – „Don’t Touch Your Ball”. To mobilny program, w którym gracz ma za zadanie przeprowadzić piłeczkę przez planszę manipulując polami grawitacyjnymi, które albo naszą kulkę przyciągają, albo odpychają. Wynik tak opracowanego pomysłu przeszedł wszelkie oczekiwania – „Udało nam się zająć drugie miejsce. Byłem z tego diabelnie dumny” – wspomina z uśmiechem Adam. Poza uzyskaniem wysokiego miejsca gra dostała komentarz od ludzi z Techlandu jako “praktycznie skończony produkt”, który na game jamach jest rzadkością. Adam ze swoją grupą – oraz ich „kuleczka” – osiągnęli pierwszy znaczący sukces.

Adam już wówczas wiedział, że uda się na studia informatyczne na PWr, stąd tym bardziej ucieszyło go, gdy na tym samym game jamie podeszli do niego ludzie z koła TK Games, którzy na PWr zajmują się zrzeszeniem ludzi wokół branży gamedev, szkolą ich i tworzą wspólnie gry. Zaproponowali oni Adamowi współpracę, zaś jakiś czas później został on prezesem TK Games.

Po zakończeniu pamiętnego game jamu w aurze radości i zwycięstwa, przygoda z gamedevem nabrała jeszcze większych obrotów. Na początku studiów Adam dostał możliwość zaprezentowania się ze swoją grą w trakcie Hall of Games 2014 we Wrocławiu na stoisku TK Games. „Wiedziałem, że to może być moja życiowa szansa” – wspomina Adam. Ponownie na bój wysłana zostało „Don’t Touch Your Ball”. Od jednego z organizatorów Adam dostał krótką wiadomość: program działa dobrze, wygląda źle. Oznaczało to jedno, do eventu (do którego pozostawało zaledwie kilka dni) należało zmodernizować grafikę, co, za sprawą nieocenionej w tej dziedzinie Eweliny, udało się – po wysłaniu poprawionej wersji Kuleczka dostała drugą szansę. Przez trzy dni Adam prezentował „Don’t Touch Your Ball” różnym ludziom, zbierając opinie – „Było  to strasznie douczające, widzieć, że ludzie mogą się dobrze bawić, grając w twoją grę. Widzieć, co im się podoba a co ich denerwuje”.  Twórca wskazuje tu, że gamedev oznacza również szukanie złotego środka pomiędzy tym, co chce się zrobić jako twórca, a tym, co podoba się graczom.

Kulka, która ruszyła lawinę

O swoich doświadczeniach sam Adam mówi z pewnym niedowierzaniem:

To, gdzie zaprowadził mnie gamedev jest nie do wyobrażenia. Gdyby ktoś kilka lat temu powiedział mi, co się stanie w moim życiu, nie uwierzyłbym”.

Do dzisiaj nie pozostaje bierny w swoich zamierzeniach. Nadal powstają nowe gry, w których tworzeniu bierze udział. jak np. stworzone pół roku temu Forgot How To Hamster. Obecnie tworzona jest nowa gra spod ręki Adama i spółki: tym razem z rozmachem i z doświadczeniem, tym razem celując wysoko. Z historii jego, Eweliny i ich ekipy płynie pewien dość banalny a zarazem budujący morał – że za marzeniami, choćby były tak trudne jak gamedev – warto podążać.

Czerwiec 05, 2018

Black Sabbath? No, prawie.

blackFotografować znaczy dosłownie „rysować światłem”, zaś według popularnych haseł: uchwycić chwilę i opowiadać historię. Również, jak zaznacza fotograf Tomek Tomkowiak w swojej wystawie, fotografia to podróż i akt kreacyjny. A wszystko w wieloznaczności i w milczeniu, tutaj – zmieszczone w słowie BLACK.

Tomek Tomkowiak to kilkukrotnie nagradzany fotograf, laureat międzynarodowych konkursów „PX3 Prix de la Photographie Paris” i „International Photo Awards”. Jego prace podziwiać można w magazynach podróżniczych, modowych i life-stylowych, w tym m.in.: w „Viva”, „Cosmopolitan” czy „National Geographic”.. W swoich podróżach z aparatem odwiedza różne części świata, w których to aparat jest nie tylko pośrednikiem, ale także powodem podróży, a nawet swego rodzaju generatorem nowej drogi. Na tym, między innymi, opiera się wystawa BLACK, której elementy składowe podziwiać można na dziedzińcu Centrum Konferencyjnego na ulicy Młyńskiej 12 w Poznaniu.

I tradycyjnie, co do słowa BLACK – https://www.youtube.com/watch?v=O4irXQhgMqg

Czarno to widzę – i dobrze!

Na pokaz składają się wyłącznie zdjęcia czarno-białe (w których to p. Tomek Tomkowiak się specjalizuje), na których uwiecznione zostały wyłącznie czarne dziewczęta, które po drodze spotkał fotograf. Mamy zatem do czynienia z koncertem odległych miejsc i scenerii, jak mogliby rzec niektórzy, obcych przeciętnemu Polakowi. Jak informują strony internetowe zapraszające na wystawę, ujęcia były robione m.in. w Amsterdamie, San Francisco i Zanzibarze. Taka, a nie inna forma zdjęć narzuca na nie same swoiste piętno. Emocje (rozweselenie, zaduma, a może nawet smutek), spojrzenie, zmysłowość i po prostu piękno – każdy z tych elementów składających się na obraz zostaje wzmocniony przez oszczędność barw. Same zdjęcia zaś nie są opatrzone żadnym opisem, co, moim zdaniem, jeszcze bardziej dodaje im wyrazu. Jest to maksimum treści osiągnięte przez minimum formy, pewną prostotę. Według informacji zawartych na m.in. „epoznan.pl”, wszystkie zdjęcia powstały bez budżetu oraz udziału fryzjerów, wizażystów i projektantów mody. Jak mówi sam autor zdjęć:

„Chciałem realizować fotografię bez ozdobników, udowodnić sobie, że nie potrzebuje wyrafinowanych form (…), by zdjęcia miały przekaz i sens, by były odpowiedzią na moje zapotrzebowanie piękna. Chciałem, by wyjątkowość tych dziewcząt była autonomiczna, naturalna, niezależna od niczego więcej jak tylko fotograficzny moment”.

Ja tworzę – to Ty też!

Wystawa BLACK to skrót z podróży i, być może, metafora samego podróżowania. Wszystko, co może zostać podczas niego doświadczone, zostaje wyrażone w owych fotografiach. Mamy więc przestrzeń, egzotykę, emocje i piękno człowieka oraz świata. Jest tu także odtwarzanie podróży i pojawienie się nowej, przez zetknięcie odbiorcy z samym zdjęciem. Fotografia staje się miejscem na osobistą wyprawę polegającą na subiektywnej interpretacji:

„to powołanie do życia nowej rzeczywistości, po której ktoś inny może teraz iść i odkrywać: jako krytyk, widz, odbiorca, monter. Każdy z tej podróży wynosi coś innego, wyjątkowego dla siebie. Ja nadaję jedynie formę”. 

BLACK jest otwarte do 30 czerwca, więc nawet dzisiaj każdy może doznać namiastki owego odtwórczego kreacjonizmu i dojść do miejsca, w którym, jak mówi p. Tomek Tomkowiak, „podróż nabiera fizyczności”.

Czerwiec 05, 2018

Zderzenie ze „Zderzeniami”

SONY DSC

Zderzenie oznacza gwałtowność, karambol i, najczęściej, negatywne skutki. Taką definicję podpowiada nam słownik języka polskiego i nasze najczęstsze skojarzenia wiążące się z tym słowem. Jak się jednak okazuje, zderzenia potrafią przywdziać całkiem odmienną postać – subtelną i pozytywną.

W myśl takiej idei odbywa się wystawa artystyczna o tytule „Zderzenia”, która miała miejsce w poznańskim World Trade Center. Na pokaz składają się obrazy, grafiki komputerowe, zdjęcia i formy przestrzenne. Wszystkie one mają jedną cechę wspólną – odmienne od tradycyjnego spojrzenie na temat, jakim jest zderzenie. Przede wszystkim, nie musi straszyć. „Chcemy zaprezentować prace, gdzie zderzenia raczej rodzajem kontaktu, styczności,  spotkania, konfrontacji, sprzeczności, inności w strefie artystycznej” – przyznaje Ewa Partyka, sekretarz Wielkopolskiego Związku Artystów Plastyków. Jak widać, zderzenie, choć z pozoru łatwe do zdefiniowania, niejedno ma imię.

A między wierszami – zderzenie audiowizualne – https://www.youtube.com/watch?v=vmsHIQ8fGfM

W górę i w dół?

Wyrazista forma i przedziwny mechanizm – oba te elementy sprawiły, że obraz „Przemija postać świata” Zdzisławy Czombik przykuł moją uwagę jako pierwszy. Ukazuje on luźno spadające koła zębate, a przed nimi okrągły zegar, wypełniony różnymi znakami: cyframi arabskimi, rzymskimi, a nawet znakami zodiaku. Całokształt przywodzi na myśl świadomość kresowości, tego, że kończy się pewien czas. Myślenie, które, zdaje się, towarzyszyło człowiekowi od zawsze, a które, w codzienności objawia się w konflikcie pokoleń (a nawet w popularnym ostatnio haśle głoszącym, że „kiedyś to było”). Być może więc zderzeniem w tym obrazie jest zestawienie owej kresowości, obumierania (spadających kół) z przedziwnym mechanizmem świata (wiszącego zegara), który jest stały i nie obumiera. Mimo istnienia podatnej na zmiany postaci rzeczywistości, sam świat – jakby jej na pohybel – trwa.

Rozdziobią nas

Poruszając problem kolizji, trudno ominąć temat zderzenia człowieka z naturą, który tutaj również został poruszony. W tej kwestii wystawa wydaje się zgodna. Prezentuje, jak obraz Bożeny Fibik-Beim „Po żniwach”, spokojną tonację i raczej ugodową wersję zetknięcia człowieka z przyrodą. Jeden z obrazów odstaje od pokojowej wizji wyrażonej przez panią Ewę Partykę. Jest to dzieło „Rozdziobią nas kruki, wrony” Izabelli Hermanowskiej. Widnieje na nim rozdziobywana przez ptaki ludzka czaszka na tle planety niszczonej w kolizji z inną. Wygląda to na tę negatywną wersję konfliktu człowiek-natura, gdzie nie ma miejsca na spokój. Mało tego, dzieło stanowi odwrócony obraz tego karambolu, do którego przyzwyczaiło nas wiele kampanii społecznych. Tutaj to nie ludzie są istotami destruktywnymi dla przyrody, lecz przyroda sama w sobie – zdolna do pogrążenia człowieka w niebycie.

Którędy na zderzenie czołowe?

Zdaję sobie sprawę, że przy wszystkim, co znajduje się w tym artykule, interpretacja jest kwestią bardzo subiektywną. Dla mnie temat wystawy przyjął postać kolizji obumierania z trwaniem, wyobrażeń z rzeczywistością, w końcu jako sensualistyczne zderzenie kontrastujących barw i odbiorcy z samym dziełem. Jak jednak pokazuje sztuka, esencja tego pokazu może ukazać innym całkowicie odmienne twarze. Taki cel wyraziła pani Partyka:

„aby każdy zobaczył w dziele choćby jeden szczegół. Taki, który jemu i tylko jemu jest znany, podobny lub całkiem nieznany, ale mogący poruszyć jakiś delikatny nerw albo, jak pisał Franz Kafka, być siekierą na zamarznięte morze w naszym wnętrzu”.

Jeśli ktoś pragnie poznać ową siekierę, ma okazję, bo wystawa trwa do końca maja. Zdecydowanie jest to wydarzenie, z którym warto się „zderzyć”.

Czerwiec 05, 2018

Hejt i ironia – słów kilka

Ironia, złośliwa sugestia, hejt – gdzie jest granica?Jak-wykorzystać-marketingowo-hejt-i-negatywne-komentarze

Na początek mała zajawka związana niejako z samym słowem i zjawiskiem, jakim jest hejt – https://www.youtube.com/watch?v=5Hpa6MfcY8U

Pomimo faktu, że Internet gości w naszych domach nie od dzisiaj – a od lat 60. XX w., gdzie miał swoje początki, trochę minęło – to należy powiedzieć, iż w porównaniu z telewizją nadal zdaje się być medium młodym. Zdołała się już jednak skrystalizować pewna forma i funkcje „Międzysieci”. Zaliczają się do nich: rozrywka, komunikacja, wymiana informacji. Pośród tego wszystkiego nie mogło również zabraknąć miejsca do okazywania niechęci wobec świata przez jednych użytkowników na innych. Powstania takiego procesu nie dało się uniknąć. A wszystko to ze względu na dwie sprawy: niespotykaną dotąd globalność medium, gdzie poprzez różne strony i serwisy stykają się ze sobą różne formy przekazu, ludzie i światopoglądy – w połączeniu z poczuciem anonimowości. W końcu najłatwiej jest zrobić komuś złośliwość, kiedy jest się pewnym, że nie poniesie się za to żadnej odpowiedzialności. Wiadome jest jedno, w kwestii rozprzestrzeniania się mowy nienawiści w Internecie nie powinniśmy pozostać bierni, jednak by dokonać właściwego rozrachunku, należy wpierw rozróżnić pojęcia, których pojawienie się w Internecie w pewnych sytuacjach bywa kłopotliwe.
Pierwszym zjawiskiem, a zarazem najłatwiejszym do rozpoznania i scharakteryzowania jest mowa nienawiści, tzw. hejt (z ang. hate – nienawidzić). Jest to prosta w konstrukcji treść, w której propaguje się nienawiść szeroko pojętą, w różne osoby skierowaną i – zgrozo – często podpartą mętnymi bądź żadnymi argumentami. By zostać „zhejtowanym”, nie potrzeba dużo. Jak to bywa nie tylko w wirtualnym, ale też w realnym świecie ze względu na niewspółmierny podział intelektu między ludzi wystarczy posiadać własne poglądy czy urodzić się – według „hejtera” – w niewłaściwym miejscu i czasie. Z reguły bowiem adresatami nienawistnych wypowiedzi w sieci są mniejszości narodowe, etniczne, religijne lub ludzie o odmiennych poglądach społecznych i politycznych (słowo „lewak” jest tu kluczowe). Niektóre przyczyny tego zjawiska już omówiłem, lecz tutaj należy dopisać jeszcze jedną: w nienawiść bardzo szybko przeradza się fanatyzm, na każdym polu i stronnictwie. Jak głosi zespół Hunter w swojej piosence „NieWolnOść”: „Nienawiść rozpleni się… gdy PrawoLewiCentrownicy chcą trupów na ulicy!”.
Hejt w Internecie ma postać komentarzy, postów, a nawet filmów. I o ile próba całkowitego wytępienia nienawiści z sieci jest staraniem tak beznadziejnym jak próba utrzymania przez państwa pokoju na świecie, tak można treści nienawistne redukować. Często bowiem na serwisach, gdzie hejt może wystąpić, wszelkie jego formy można zgłosić do właścicieli strony w celu usunięcia tych treści, wszystko przez kilka kliknięć. W tej sytuacji dochodzi do interwencji świadka czy też odbiorcy, który na hejt natrafił. Interwencji, która nie zawsze jest właściwa.
To jest ta druga strona medalu. Walka z hejtem, poprzez jego zgłaszanie jest jak najbardziej w porządku, w końcu propagowanie nienawiści w mediach nie powinno mieć miejsca. Problem pojawia się, kiedy podejmuje się krucjatę w imię czystości Internetu przeciw treściom, które w istocie nie są hejtem. Jedna z takich trudnych sytuacji miała miejsce na początku roku 2016, kiedy to organizacja „HejtStop” oskarżyła Mariusza Pudzianowskiego o propagowanie mowy nienawiści na swojej stronie na Facebook’u. Chodziło o jeden z postów, w którym to pan Mariusz (będący właścicielem firmy transportowej) wstawił zdjęcie kija bejsbolowego i zapewnił, że użyje go w Calais, jeśli któryś z imigrantów spróbuje nielegalnie wejść do wnętrza jego ciężarówki (problem imigrantów wskakujących do tirów w ww. miejscu jest znany). Sprawa otarła się o sąd, a Pudzianowskiemu groziło nawet więzienie. Była to akcja skrajna i niepotrzebna, uwzględniając fakt, że pan Mariusz w zasadzie nie nawoływał do nienawiści, nie popełnił zbrodni, jaką jest hejt, a po prostu wskazał na potrzebę obrony osobistego mienia.
No i jeszcze ta skomplikowana sprawa z ironią! Najpierw powinniśmy przybliżyć sens słowa „ironia”. Jak wiemy, oznacza ona zdanie, którego sens jest inny (często odwrotny) względem jego zapisu. Niby prosta rzecz, jednak przysparza wiele trudnych sytuacji. Jedna z nich wynika z błędnej reakcji i kalkulacji odbiorcy treści oraz polega – zupełnie jak podczas incydentu z „Hejtstop” – na zgłaszaniu treści nie będącej hejtem, a po prostu konstruktywnie złożoną krytyką wyrażoną w postaci ironii. Tego typu działania mogą tylko pozbawić Internet różnorodności opinii. A tego typu wyjaławianie na polu opiniotwórczym budzi we mnie w pewien sposób skojarzenie z totalitarną cenzurą. A skoro o tym mowa, muszę jeszcze zgłębić problematykę owej reakcji zgłaszania rzekomo nienawistnych treści. W procesie tym, jak w każdym, nie powinniśmy popadać w skrajności i fanatyzm. By w celu zwalczania faszystów i fobii… samemu nie zostać swego rodzaju faszystowskim cenzorem – z fobią i pasją poszukiwania hejtu.
Wróćmy jednak do ironii. Jej niezrozumienie może mieć różne skutki, nie tylko odczytanie jako atak na kogoś. Bywa tak, że odbiorca w zdaniu ironicznym nie odnajdzie ironii, a zawarta w zapisie dosłownym obraza bądź żart spodoba mu się. Sprawia to, że, mimo dobrych chęci nadawcy, w społeczeństwie nie giną, a wręcz utrwalają się wszelkiego rodzaju stereotypy. Nieświadomie rozprzestrzenia się hejt. A jeśli wspominamy klasyczną mowę nienawiści, to w sieci odnalazłem jeszcze jedną odmianę ironii, która jest chyba jemu najbliższa. To po prostu niemalże otwarta drwina (albo szyderstwo), która swoje istnienie próbuje usprawiedliwić poprzez zasłonięcie się ironią. W takiej sytuacji nadawca czuje się bezkarny, bo w jego mniemaniu hejt – jeśli spakowany jest w postać ironii – ma rację bytu.
Dylemat dotyczący kwestii, czym jest hejt i tego, co należy tolerować w mediach, ukazuje, że wiele spraw jest trudnych do prostego rozstrzygnięcia, sprowadzenia do zero-jedynkowego wyboru. W problemie tym, jak w wielu, sprawa ogółu rozbija się o sprawę jednostki, w tym o ułożenie granic pojęć ironii i hejtu w głowie odbiorcy i nadawcy treści. Gdzie dla jednego zaczyna się dobry żart, dla drugiego pojawia się obraza nie do zdzierżenia. Wiadome jest jedno, otwartej i bezmyślnej mowy nienawiści nie powinno się tolerować. Co do reszty, wygląda na to, że horacjańskim aurea mediocritas mogą tu być dwa działania, których wypełnienie jest praktycznie niemożliwe. Po pierwsze, przestrzeganie „netykiety” (czego oczekiwać nie sposób). Po drugie, dobre wykorzystywanie potencjału ukrytego w naszych głowach – rozumu i zdrowego rozsądku.